AZJA CENTRALNA 2011

 
 DZIEŃ 13-15

 

   

Dzień 13: 1 Czerwiec.

Stan licznika na koniec dnia: 5710 km, dzisiejszy dystans: 480 km

 

Spanie w trzy osoby w wielkim łożu pod gołym niebem to jest to.

Przez te wszystkie noce, które ze sobą spędzamy już bez problemu rozpoznajemy kto i jak chrapie.  

Ledwo otworzyliśmy oczy w koło nas pojawiają się dzieci. Uśmiechnięta gromadka  krzycąc coś w niezrozumiałym dla nas języku obstępuje nas.

Na stole pojawia się śniadanie i po chwili z gospodarzem domu siedzimy przy stole zajadając jajecznice i manty. Trochę czujemy się nie swojo widząc , że kobietom nie można usiąść z nami przy stole i wspólnie z nami jeść, tylko siedząc z boku czekają aż mąż powie żeby coś przyniosły z domu. No ale cóż co kraj to obyczaj, trzeba do tego przywyknąć.

 

...o świcie już na nogach...

 

...ostatnie wspomnienie minionej nocy...

 

Po śniadaniu standardowo już pakowanie i w drogę. Przedtem jeszcze targowanie ceny za nocleg. Gospodarz życzy sobie prawie 60 dolarów, dokładnie tyle  płaciliśmy za hotel w Chiwie. Szybko jednak dochodzimy do porozumienia i za połowe tej kwoty  ściskamy sobie dłonie.

Jedziemy dobrej jakości asfaltem w strone granicy z Tadżykistanem. Pogoda jak zwykle słoneczna, ani kropil deszczu.  Od czasu do czasu mijamy posterunki policyjne. Mundurowi są jednak do nas pozytywnie nastawieni i nie robią żadnych problemów. Czasami nas zatrzymują na krótką pogawedkę. Po kilku godzinach docieramy wreszcie do granicy. Niepewni podjeżdzamy pod bramę , która jest zamknięta. Przy bramie nie ma żadnego samochodu wjeżdzajacego ani wyjeżdżajacego z Uzbekistanu. Trochę nas to niepokoi. Podchodzi do nas umundurowany żołnierz z hełmem na głowie i kałachem przewieszonym przez ramie. Po krótkiej rozmowie uzyskujemy informacje, że będziemy mogli przejechać.

 

Pytamy się żołnierza dlaczego granica jest pusta i nikt tędy nie jeździ skoro jest to jedyna otwarta granica z Tadżykistanem ale on nic nie odpowiada jest jakiś tajemniczy i dziwny.

Wjeżdzamy za bramę i standardowo idziemy załatwiać sprawy papierkowe. Sprawdzenie wiz, trochę wypełniania druczków. Jeden z pograniczników pyta się nas kto najlepiej mówi po rosyjsku. I tu nam zadaje totalnego klina, bo ....alfabet my użje znajem..... wszyscy mówimy na tym samym poziomie czyli prawie podstawowym.

  

Szybko jednak wydelegowujemy Huberta na naszego przedstawiciela. Hubert znika za zamknniętymi drzwiami. My w tym czasie idziemy na przeszukanie motocykli. Dwóch młodych bardzo wynudzonych żołnierzy każe nam wyjmować wszystko z motocykli. Pytają się czy mamy narkotyki. Przyprowadzają psy które obwąchują sprzęty i nas. Na koniec jeden z nich stwierdza, że napewno coś musimy przewozić i , że trzeba będzie rozebrać cały motocykl. Patrzymy na niego trochę z niedowierzaniem a on poważnie każe nam zdejmować boczki z moto. Na szczęście kiedy zobaczył jak skomplikowana jest to czynność odpuścił sobie. 

  

Pozostało nam czekanie na Huberta, który po godzinie wybiega z pokoju w którym wcześniej zniknął i krzyczy do nas żebysmy mu dali mapę.

Mapę ?. Po co mu do cholery  mapa. Znika na godzinę a teraz nagle wybiega po mapę.

Porwawszy ją z naszych rąk znowu znika za drzwiami. Mija następne 40 minut po których pojawia się ponownie. Podchodzi do nas i mówi, że możemy jechać. Później objaśnia nam ,że był przesłuchiwany przez tajną policję. Wypytywali go o wszystko o naszą podróż, wykształcenie, rodziny.

 

Ale najwżniejsze, że po prawie 3 godzinach spędzonych na granicy wreszcie ruszamu na stronę Tadżycką.

Szybko uzyskujemy stempel na naszej wizie i jedziemy dalej. Za kilkanaście metrów musimy zatrzymać się znowu, kotrola antynarkotykowa.

Tam kilku mundurowych ucina sobie z nami miłą pogawedkę. Ci w odróżnieniu od pograniczników z Uzbekistanu są bardziej rozmowni. Szybko okazuje się, że jesteśmy dziś jedynymi osobami które zostały wypuszczone z Uzbekisatnu. Prezydent Karimov zabronił bowiem przekraczania granicy z Tadżykistanem obywatelom Uzbekistanu. Zamknął również ruch graniczny w drugą stronę. My zostaliśmy przepuszczeni tylko dlatego ,że jesteśmy obcokrajowcami.

Teraz dopiero zrozumieliśmy tajemniczość oraz brak jakichkolwiek odpowiedzi na nasze pytania co do braku pojazdów na granicy. Nie mogą przecież się wypowiacać skoro wszędze są inwigilowani i za każde słowo mogą podpaść systemowi.

Skąd my to znamy.....

 

Oczywiście na koniec rozmowy mili panowie chcą od nas wymusić łapówkę w wysokości 100 $. za.... podatek drogowy.  My już nauczeni doświadczeniami z Ukrainy załatwiamy to w profesjonalny sposób i podatek drogowy  maleje do 10$.

Wjeżdzamy nareszcie do Tadżykistanu. Jedziemy bardzo dobrej jakości drogą a przed nami rozciągają się piękne, dostojne, masywne, góry Pamiru.  

 

...upragniony Tadżykistan...

 

...upał tak jak i na pustyni...

 

...pojawiają się pierwsze wzgórza i utęsknione zakręty...

 

...widoki bardziej urozmaicone...

 

...na horyzoncie przesłonięte wilgotnym powietrzem wysokie góry ...

 

...przed nami jeszcze ciężka i długa droga...

 

Dobry asfalt kończy się po kilkudziesięcu kilometrach. Zaczynamy się wspinać.  W pewnym momencie dojeżdzamy do tunelu, który okazuje się być zamknięty z powodu remontu. Robotnicy tam pracyjący informują nas , że musimy jechać objazdem. Zgodnie z zaleceniami wracamy się i skręcamy w drogę która doprowadzi nas do stolicy Tadżykistanu Duszanbe.

Objazd okazuje się 40 kilometrową drogą, która ciągnie się serpentynami  na wysokość ponad 2 000 m n.p.m. Znowu pojawia się szuter, koleiny i kamienie. Prędkość jazdy spada do 20-30 km/h Mimo, że droga jest bardzo złej jakości zaczynamy chłonąć pierwsze widoki  przepaści, płynących w dole strumieni oraz surowych szczytów gór Tadżykistanu.

 

 

...to okaże się codziennością...

 

...coraz bliżej gór i Pamiru...

 

...kolejny 'strumień' zagradza drogę ...

 

...wspinamy się coraz wyżej...

 

 Z jednej strony widoki zapierające dech w piersiach z drugiej droga,  na której trzeba skupiać całą uwagę. Dodatkowego smaczku dodawały wraki ciężarówek, które spadły w przepaść najprawdopodobniej z powodu awarii hamulców lub zbyt brawurowej jazdy jej kierowców.

 

...wąska, szutrowa droga, a za nią przepaść...

...jesteśmy ponad 3 tys. m.n.p.m...

 

Pokonanie objazdu zajmuje nam około 3 godzin. Zmęczeni ale szczęśliwy zjeżdzamy z gór do małej wioski już po zapadnięciu zmroku. Tuż za nią znjdujemy ułożone płyty betonowe i tam postanawiamy zatrzymać się na nocleg. Nie mamy już nawet siły na rozbicie namiotu. Rozkładamy karimaty i śpiwory na płytach. Rozmawiamy jeszcze trochę o dzisiajszym pełnym wrażeń dniu. Tak właśnie pod gołym rozgwieżdżonym niebem na betonowych płytach spędzamy pierwszą noc w Tadżykistanie.         

           

 

    

Dzień 14: 2 czerwiec

Stan licznika na koniec dnia: 6030 km, dzisiejszy dystans: 320 km

  

Zrywamy się o świcie. Jest 5:20 (w Polsce 1:20). Wczorajsze, pierwsze wrażenia z Tadżykistanu na pewno pozostaną w naszej pamięci.

Tankujemy do pełna motocykle i napełniamy wszystkie baniaki. Każdy oprócz głównego baku ma dodatkowo jakieś 8 litrów paliwa w kanisterkach. Ruszamy w stronę Duszanbe. Miast mamy już dosyć, ciągnie nas w wysokie góry Pamiru, tak więc omijamy stolicę Tadżykistanu obwodnicą i zmierzamy ku autostradzie. Autostrada okazuje się pasem gruzu, jakiegoś białego kruszcu po którym jedziemy w szaro-białej mgle przez nastepne 50km. Coraz bliżej Pamir Highway i co rusz widoki zapierające dech w piersiach. Ale to dopiero początek.

 

Pamir Highway, formalnie droga numer M41, jest jedynym szlakiem biegnącym przez trudny teren wysokich gór, z najwyższym szczytem Ismoil Somoni 7495m i łączy Afganistan, Uzbekistan i Tadżykistan z Kirgistanem i Chinami. Pierwsze wrażenia zaczynają się już jakieś 100km za Duszanbe. Asfalt się kończy, a pojawia szuter, a w najgorszych odcinkach piach, ziemia, błoto. Dochodzą do tego przepaście, uskoki i rwące strumienie.

 

...część odcinków ma nawierzchnię I-wszej klasy...

  

...po czym droga zamienia się w niebezpieczną i usłaną spadającymi kamieniami mękę...

 

...odpoczynki w tych warunkach są nieuniknione...

 

Jednak najwięcej emocji dostarcza nam jeden z wielu tuneli. Wspinając się mozolnie po szutrowej drodze, widzimy daleko czarną otchłań tunelu. Gdy jesteśmy już tuż przed wjazdem, dociera do nas, że: po pierwsze nie ma on oświetlenia, po drugie – jadące samochody i ciężarówki wzniecają takie ilości pyłu i kurzu, że nawet na zewnątrz widoczność ogranicza się do kilku metrów, a po trzecie stan nawierzchni nie pozostawia złudzeń, to będzie lepsze niż jazda na kolejce górskiej. 

 

Ok, Tasman rusza pierwszy, za nim Rogal i Hubert. Ogarnia nas nagła i nieprzenikniona ciemność. Reflektory oświetlają niecałe 1,5-2 metry wprzód. Pył drapie gardło, krtań i nos. Pełne skupienie i pełny wytrzesz oczu. Dziura na dziurze, wyrwy szerokości kilku metrów i głębokości kilkudziesięciu centymetrów, piach, żwir i szuter na zmianę rzucają motocyklem to w lewo to w prawo i w górę i w dół. Z przodu widzimy jakiś słabiutkie światełka, to pewnie jedzie coś z przeciwka daleko w tunelu. Nie!!! To ciężarówka i jest już kilka metrów od nas. Pył tłumi nawet ich silne światła. Serce podchodzi nam do gardła gdy po chwili z rykiem mija nas o kilka centymetrów. Szerokość tunelu jest mniej więcej półtorej szerokości drogi. Ale nic, nie zraża nas to i powoli, z prędkością 20km/h przesuwamy sie do przodu. Końca nie widać. Woda spływa po ścianach, a z sufitu leje się nam nam na głowy i motocykle. Z jednej strony emocje, z drugiej niepewność. Nagle nowa niespodzianka i ułamek sekundy by zdecydować: jadę dalej albo zatrzymuję się. Metr przed nami wyłania się czarna, wzbudzająca grozę płaska, świecąca powierzchnia. To woda, na całą szerokość tunelu, czarna jak smoła, kryjąca pod sobą nieskończoną głębię. Zanurzymy w niej koła, połowę motocykla, a może po prostu na wieki zostaniemy pochłonięci w jaskini bez dna... Tak w tym ułamku sekundy to odbieramy.

 

Na szczęście okazuje się, że opcja gdzieś pomiędzy tymi skrajnymi jest tą prawdziwą. Tak więc my, zanurzeni po kolana i motocykle w 1/3 ich wysokości przebijamy się przez kałużę długości kilkunastu metrów. Dziury tu są jeszcze większe i do tego niewidoczne. Rodeo?, jazda bez trzymanki? sami nie wiemy jak to określić. Potem jeszcze mamy parę takich niespodzianek i po dłużącej się przeprawie opuszczamy ośmio kilometrowy azjo-tunel. Zatrzymujemy się zaraz za, przebieramy mokre ciuchy, wylewamy wodę z butów i wymieniamy się wrażeniami. Adrenalina powoli schodzi, szczególnie, że widoki po tej stronie są jeszcze wspanialsze.

 

...tego szukaliśmy: szutru, kurzu i brudu...

 

...po zalanym tunelu musimy się przebrać od połowy w dół...

 

Na stację benzynową nie mamy co liczyć przez następne 500km. Jedna z ostatnich za Duszanbe i super tunelem nie wygląda optymistycznie. Niby jest wszystko co powinno być w punkcie tankowania: zjazd z drogi, wiata z okienkiem kasowym i zadaszeniem. Jedynie nie widzimy dystrybutora. Ale nie, chwila, jest. Stoi. Odręcznie wymalowany białą farbą napis informuje, że dostaniemy tu benzin 92’. A sam dystrybutor jak to dystrybutor - beczka po kapuście kiszonej i to nawet nie zakryta. Dogadujemy się z przemiłym młodym mężczyzną co do ceny, a gromadka biegających wkoło nas dzieciaków rozpoczyna proces tankowania. Blaszany lejek i 5-cio litrowe wiaderko załatwiają sprawę. ‘Tankujemy’ motocykle i wszystkie dodatkowe kanistry i po jakichś 30 minutach operacja dobiega końca. Ostatnie obawy, co do jakości tegoż paliwa, rozwiewają lokalni mieszkańcy, którzy podjeżdżają mercedesem i tankują w ten sam sposób. Żegnamy się serdecznie z właścicielem ‘stacji’ i jego gromadką dzieciaków i ruszamy dalej. Tego szukaliśmy, po to tu przyjechaliśmy.

 

 

PROCEDURA TANKOWANIA

 

...tu mamy stację benzynową i dystrybutor...

 

...operator podchodzi do dystrybutora, czerpie i napełnia zbiornik pomocniczy...

 

...używając węża-lejka opróżnia zawartosć zbiornika...

('Panie nie lej mi Pan tu wody proszę')

 

...czynnosć jest powtarzana kilkakrotnie ze względu na małą pojemnosć zbiornika pomocniczego...

 

Mimo, że droga jest bardzo wymagająca i wyczerpująca, uśmiechy nie schodzą nam z twarzy przez następne kilometry. Pełne skupienie psychiczne i niesamowita praca mięśni, walka o ominięcie labiryntu dziur, piachu i kamieni. Co kilkadziesiąt kilometrów upewniamy się w mijanych wioskach, czy na pewno jesteśmy na właściwej drodze, w końcu miała to być pamirska autostrada...

 

Urok mijanych wiosek, tradycyjna zabudowa sprzed wieków, rozmaitość kolorów i folklor egzotycznych strojów i mieszkańców Tadżykistanu wprowadza nas do bajecznej krainy. Tak też się czujemy, jak byśmy śnili. Płyniemy przez ten Pamir jak niegdyś Mickiewicz płyną przez stepy akermańskie. Ehh Panie Mickiewiczu, niech Pan żałuje, że nie dotarł nigdy tutaj...

 

...wspinamy się wyżej i wyżej...

 

...widoki są bajkowe...

 

...wręcz zapierają dech w piersiach...

 

Na ziemię sprowadzają nas ustawione co kilkadziesiąt kilometrów budki kontrolne z zagradzającym drogę szlabanem i żołnierzami tutejszej armii. Jesteśmy w strefie GBAO, czyli Górsko Badachszańskim Okręgu Autonomicznym. Na wjazd tutaj musieliśmy wyrobić pozwolenie razem z wizami . Tędy, przez góry, prowadzą główne handlowe szlaki narkotykowe łączące Azję Południową z Północną i później Europą. Tędy też odbywa się główny przerzut terrorystów z Pakistanu i Afganistanu do kryjówek w pamirskich górach. Brzmi groźnie, ale raczej jest tu spokojnie i nikt nikomu w drogę nie wchodzi.

 

 

...po drodze spotykamy się z przyjazną atmosferą i życzliwoscią mieszkańców

tutejszych gór...

 

Na jednym z punktów kontroli spotykamy Anglika, który przemierza Pamir Highway na rowerze. Bidny ślęczy ze strażnikami już drugi dzień.  A to dlatego, że stan drogi przerósł jego najśmielsze oczekiwania i już na początku trasy zorientował się, że nie da rady pokonać jej w kilka dni, które mu pozostały na wizie do opuszczenia Tadżykistanu. I tak czeka i próbuje łapać stopa, jakąś ciężarówkę, która go przewiezie na drugą strone gór. Mówi, że wczoraj przejechały dwie ciężarówki, dzisiaj przez cały dzień jedna. Każda naczepa załadowana po brzegi produktami, a kabina pasażerami. Marne szanse dla niego... Strażnicy też są już na niego zdenerwowani, bo muszą go pilnować i zapewnić bezpieczeństwo w nocy. Proszą nas, by mu przetłumaczyć, że musi stąd odjechać, zawrócić i zrezygnować z Pamiru. My jednak duchem jesteśmy z nim, życzymy mu powodzenia w czekaniu i ruszamy dalej.

 

...kupujemy owoce od przydrożnych dzieciaków...

 

Wjeżdżamy coraz wyżej i wyżej. Droga, a właściwie to już średniowieczny trakt, robi się węższa i bardziej stroma. Teraz jest już miejsce tylko na jeden samochód. Hubert, prawdopodobnie już zapomniawszy o niedawnym wypadku w Kazachstanie, wyrywa się do przodu jak zawodowiec na rajdzie Paryż-Dakar i... wyskakuje na kamieniu w górę, potem w bok i już poza drogą ląduje z motocyklem na trawie między kamieniami. Leży tak pod motocyklem i kwiczy. Rogal ze stoickim spokojem zatrzymuje motocykl i wyciąga kamerę, Tasman leci żeby mu pomóc. Całość wygląda dosyć groźnie ale i komicznie. Hubert zje.... Jak zwykle... Klamka hamulca (to już druga) pęknięta, stelaż  i kufry powyginane, ehh chłopaku z taka intensywnością wypadków daleko nie dojedziemy, no a przynajmniej Hubert. Po raz drugi ma szczęście. Oprócz kilku zadrapań , wgnieceń i ułamanej klamki hamulca (tylko w połowie, więc nadal można jej używać) nic poważnego się nie stało i możemy podróżować dalej. Duch Pamiru dał nam ostrzeżenie.

 

...Hub miał znowu dużo szczęscia...

 

Tutaj, w górach, nie ma żartów. Nie można sobie pozwolić na najmniejszy błąd podczas jazdy. Każdy z nas zwalnia i nabiera szacunku do kretej drogi. Kilka kilometrów dalej po jednej stronie mamy prawie pionową ścianę w górę, a po drugiej taką samą, tyle ze w dół. Kilkadziesiąt metrów niżej płynie pieniącą się górska rzeka. Gdyby ten kamień stanął Hubowi na drodze dopiero tutaj...

 

...kilkaset metrów niżej rzeka...

 

...rzeka pełna mleka...

(nie było już pomysłu na ten podpis)

   

Do końca dnia jedziemy w żółwim tempie. Mamy kilka przepraw przez rwące strumienie, kilka niegroźnych upadków i przed zachodem słońca rozbijamy się w dzikich górach na nocleg. Dzisiejszy dzień dostarczył nam mnóstwo emocji  i nowych przeżyć. Pełni entuzjazmu i z nie zamykającymi się buziami, rozbijamy namiot, przygotowujemy strawę i rozpalamy ognisko. Ale to nie koniec przygód na dziś...

Rozweseleni piwem rozprawiamy przy motocyklach kto jakie miał odczucia co do dzisiejszego dnia. Nagle słyszymy ryk jakiegoś zwierzęcia i szelest krzaków. Coś zmierza w nasza stronę. Pewnie jakaś krowa zabłąkana z pobliskiej osady. Ale ryk jest potężny i inny niż wydaje zwierzę domowe. Wtedy z krzaków wyłania się ciemny kulisty kształt, nisko na nogach zmierza  w naszym kierunku i ryczy. ‘Niedźwiedź’ – krzyczy Hubert.

 Posrani ze strachu pędzimy do ogniska, które właśnie dogasa i próbujemy je na nowo rozniecić. Padają pytania: co robić jak spotyka się niedźwiedzia? I jednocześnie szybkie odpowiedzi: na drzewo! Nie, trzeba się położyć i udawać martwego! Nie, należy szybko biec, zdejmować ciuchy i rzucać za siebie, wtedy niedźwiedź zajmie się nimi zamaist nami. Spoceni i zadyszani od dmuchania w żar, nie zauważamy, że czarna masa przemieściła się dalej i z rykiem oddaliła od obozu. Uff, znowu uratowani. Resztki jedzenia z kolacji stawiamy daleko od namiotu i trochę zaniepokojeni i z duszą na ramieniu kładziemy się spać.

  

 

Dzień 15 - 3 czerwiec

Stan licznika na koniec dnia: 6255 km, dzisiejszy dystans: 225 km

  

Rześki i zimny poranek zrywa nas z legowisk. Jest 4:30 rano, słońce już wyłania się zza gór. Rosa jest tak intensywna, że namiot i motocykle są mokre jakby przed chwilą było oberwanie chmury. Pierwsze promienie rozgrzewają nasze zmarznięte kości i wszystko powoli wysycha. W dali widzimy chłopa. Przedziera się przez krzaki, te same przez które wczoraj przedzierał się niedźwiedź. Patrzymy po sobie i wybuchamy śmiechem. Chłop najzwyczajniej w świecie szuka zaginionej wczoraj jałówki.

 

Ale czy na pewno? Kiedy zabieramy się do przygotowania śniadania, odkrywamy, że jadło zostawione ostatniej nocy daleko od namiotu zniknęło... Jednak coś tu musiało w nocy grasować. W pośpiechu jemy, składamy się i ruszamy, a mamy dziś do pokonania mnóstwo kolejnych kilometrów w trudnym terenie i pewnie nowe przeżycia i przygody.

 

Długo nie musimy czekać. Po paru kilometrach od wyruszenia Tasman zaczyna bacznie śledzić latający we wszystkie strony prawy kufer jadącego przed nim Huberta. Próbuje go dogonić i zatrzymać, ale ten jedzie jak szalony, dziura goni dziurę, a kufer zatacza coraz wieksze kręgi.  Przy jednym z obrotów musiał przelecieć gdzieś w okolicy lusterka, bo Hubert w końcu go zauważa i się zatrzymuje. Kufer jeszcze chwilę dynda na stelażu po czym samoczynnie się urywa z brzękiem padając na ziemię. Stelaż nie jest wcale w lepszej kondycji i nadaje się tylko do spawania. Boczny kufer ląduje zatem z tyłu na zapasowych oponach i robi teraz za kufer górny.

 

 

...z rana ruszamy żwawo, tolerancja dla kamieni i dziur zwiększona...

 

...nie straszne są już nam przepascie i kiepski stan dróg...

 

Na kolejnym punkcie kontrolnym żołnierze, jak zwykle, spisują dane z paszportów i dowodów rejestracyjnych. W razie jak zostaniemy porwani, zastrzeleni, bądź sami spadniemy w przepaść, będą wiedzieli przynajmniej na którym odcinku to się stało. Robimy zdjęcia z miłymi strażnikami, a oni nas kierują do sąsiedniej osady, gdzie będziemy mogli pospawać Hubertowe stelaże i zamontować kufer. Całość obcina z naszego dnia ponad dwie godziny. Nie przejmujemy się tym. Bardziej zadziwia nas tutejsza gościnność. Kolega, który spawa praktycznie od nowa rozklekotane stelaże, nie chce za to ani grosza. Jednocześnie dowiadujemy się, że za 100km poprawi się droga.

 

 

 

...standardowy punkt kontrolny w GBAO...

 

 

...i przyjaźni strażnicy...

 

...remont kapitalny stelaży Huberta...

 

Podniesieni na duchu wspinamy się teraz na przełęcz wysoką na ponad 3000 metrów. Podjazd jest stromy, a zakręty na serpentynach dochodzą do180 stopni. Tasman na jednym z zakrętów mija stado owiec. Ze stada nagle wyskakują trzy potężne psy i zajadle ujadają pędząc prosto na niego. Tasmanowi robi się mokro w gaciach, nerwowo odkręca manetkę gazu do samego końca i pędzi stromym szutrowym podjazdem w górę ile fabryka mocy dała. Motocykl lata, podskakuje, rzuca na lewo i prawo. Tasman na nim tak samo. Po jednej stronie widzi bestie pędzące obok, a po drugiej przepaść. Bestie nie odpuszczają, są potężne, umięśnione i zajadłe i pędzą równo z motocyklem próbując złapać jeźdca za nogę. Dopiero jazda ponad 100km/godz. uwalnia Tasmana od niechybnej zagłady.

 

Bestie te okazują się być środkowo azjatyckimi psami pastewnymi. Chwila grozy była. Jazda taka mogła się skończyć tragicznie, jedno zawahanie i lot kilkaset metrów w dół i rozstrzaskanie o skały, albo upadek na drogę i koniec żywota w paszczach i żołądkach tych potworów. Szczęściarz Hubert jechał  za Tasmanem i tylko podziwiał karkołomny wyczyn jednocześnie zwijając się ze śmiechu. Zatrzymaliśmy się trochę dalej, w oczekiwaniu na Rogala. Po paru minutach dołącza i z podnieceniem opowiada co go spotkało. A spotkało go to samo co Tasmana tyle że psy już były zmęczone wcześniejszą gonitwą i szybko odpuściły. A uwierzcie, że psy te budzą grozę i są potężne, zbudowane jak maszyny, jak puma, ufff było gorąco. Później zdarza nam się to jeszcze wiele razy.

Dzisiejszy dzień dostarcza coraz to nowych wrażeń: czołg w rzece i pola minowe - to pozostałość po wojnie domowej w Tadżykistanie; wspinaczka na przełęcz z czapą śniegu na szczycie; kąpiel w rzece na granicy z Afganistanem i wiele innych. Trudno wszystko spamiętać i spisać.

 

...czołgi - pozostałosć po  wojnie domowej...

 

...z filmu 'Trzech saperów' (jesli taki był)...

 

...lub 'Pi i Sigma'...

 

Niefortunny upadek zalicza też Rogal. Podcina mu przednie koło na koleinie i z  motocyklem ląduje na ziemi. Urywa się kufer i wygina stopka zmiany biegów. Tutaj duży szacunek należy się RANDALOWI i HISZPANOWI. Randalowi- za przemyślane gumowe uchwyty mocujące kufry do stelaży. Hiszpanowi za dobrej jakości stelaże świetnie spasowane z kuframi. Kufer odpadł ale nie uszkodził stelaży a jego ponowne przyczepienie zajęło nam parę minut. Po godzinnym postoju spowodowanym prostowaniem na kamieniu stopki do zmiany biegów możemy ciąć dalej. Widoki niezmiennie zapierają dech w piersiach.

 

...jedna z dziesiątek serpentyn...

 

...gdyby kózka nie skakała to by stopki nie zgięła...

 

 

...z górki na pazurki...

 

...znowu ponad 3 tyś m.n.p.m. i coś nowego - śnieg...

 

Teraz jedziemy cały czas wzdłuż granicy z Afganistanem. Dzieli nas tylko rzeka Panj. Po drugiej stronie z niedowierzaniem obserwujemy mijane wioski. Chaty, a raczej ziemianki, są wzniesione z kamieni i gliny. Nie ma drogi, a jedynie ścieżka, po której spokojnie i bez pośpiechu przemieszczają się tamtejsi mieszkańcy. Kobiety niosą na głowach kosze z warzywami i owocami, jakiś rolnik uprawia pole motyką. Całość daje obraz jak ze średniowiecznej osady.

 

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                      

...rzeka Panj...

 

Wypadki i przygody minionego dnia, dziesiątki postojów na zdjęcia, pogawędkiz ‘tubylcami’ i podziwianie widoków, stawiają nas ponownie w sytuacji, że na koniec dnia jesteśmy, jak zwykle, w dupie. Nie tam, gdzie chcieliśmy dotrzeć i o wiele mniej przejechanych kilometrów niż planowaliśmy. Ale właśnie to jest w tym wszystkim najwspanialsze. Spontaniczność i łapanie chwili. Obóz, tym razem, rozbijamy na plaży nad rzeką niedaleko wioski Barawin-Tar. Po drugiej stronie rzeki możemy obserwować spokojne życie w afgańskiej wiosce. Ludzie do nas wołają i machają, a my się im odwdzięczamy tym samym.

 

 

...a za nią afgańskie wioski...

 

...Afganistan...

 

Wcześniej, w sklepie, zakupiliśmy bombki. Ale bombki nie służą nam do terrorystycznych zamachów, ale do zaspokojenia pragnienia. Litrowe, plastykowe baryłki z tadżyckim lokalnym piwem smakują wybornie. Alkohol tutaj nie stoi na półkach w sklepie. Jest to kraj islamski i teoretycznie nikt nie pije tego szatańskiego trunku. Można go dostać jedynie spod lady.

 

Tak więc delektujemy się tym wybornym tadżyckim piwem, gawędzimy i podziwiamy otaczające nas góry.  W ciemności widzimy migające, rozświetlone przez świece okienka afgańskich chat. Chyba wtedy po raz pierwszy zdajemy sobie sprawę jak daleko już jesteśmy od domu. Siedząc tu w wysokich górach gdzie właściwie na wyciągnięcie ręki mamy gwiazdy. Jeszcze niedawno pokazywaliśmy te miejsca palcem na mapie twierdząc , że to tak daleko, teraz tu jesteśmy…zdrówko.. ktos krzyknął z tyłu.... oj tak łyk piwka dopełnia wszystkiego.  Powoli odpływamy w spokojny sen pod rozgwierzdzonym i ciepłym niebem...

 

...słońce powoli zachodzi, trzeba szukać noclegu...

 

...ostatnia 'gleba'...

 

...w takim towarzystwie miło się zasypia...