Europa 2007

(ze Szkocji do Włoch i z powrotem)

 

 

Pierwszy motocykl  - Honda Shadow VT 750 (no drugi, bo pierwszy to moja kochana WSK 175, którą najdłuższą trasę odbyłem z Łodzi do Smardzewic nad Zalewem Sulejowskim, w sumie 150km w dwie strony - i silnik do remontu).

Pierwsza duża wyprawa (no w sumie druga, bo pierwsza to ta wspomniana wyżej na WSK). Trasa będzie wiodła z Edynburga do Łodzi. Tam dołączą do nas przyjaciele i pojedziemy do Tych na festiwal im. Ryszarda Ryśka. Stamtąd ruszymy już tylko w dwa motocykle, czyli my na Honda Shadow VT750 i Hubert na Yamaha 1100 Drag Star. Przejedziemy przez Słowację, Austrie i Słowenię do Włoch. Tam rozstaniemy się z Hubim, który to wróci do Polski, a my do Edynburga. Ogółem ponad  5.100km fantastycznej przygody.

Edynburg - Łódź

Jesteśmy już spakowani. Z pomocą naszych przyjaciół Kazika i Przemka udało nam się zabrać wszystko co konieczne do takiej podróży. Martwi mnie tylko jedna sprawa.Przed podróżą postanowiłem wybebeszyć tłumik w motocyklu.Oryginalny hondowski jest cichy. Porażka, nie można tak jeździć. Wyciągnięcie wkładu z tłumika, z pomocą przyjaciół, zajęło mi około tygodnia. Było ciężko, jako że tłumik był pospawany gdzie się tylko dało. Solidna robota – wiadomo Honda. Po całej operacji okazało się, że pusty wydech to zdecydowanie duża przesada. Hałas jakbyś jechał co najmniej traktorem. Zorganizowałem tłumik  ze szrotu od jakiegoś samochodu i zamocowałem w wielkiej gardzieli wydechu Shadow’ki. Efekt okazał się naprawdę super. Wytłumienie takie jakbym sobie życzył. Trochę jazdy po mieście i w terenie, parę wystraszonych lasek, znarwiony koń i wniosek końcowy: fajnie na krótkie wypady, zloty itd, ale nie na długą trasę. Syl zwariuje z tyłu, a na autostradzie w Niemczech skonfiskują mi motor. W necie znalazłem mały wkład wytłumiający, który instaluje się do wkładu większego. Zamówiłem patent tydzień przed wyjazdem, z przekonaniem, że dojdzie w ciągu paru dni. Nie doszedł, trudno, kto nie ryzykuje ten nie jedzie, a Sylwia na koniec wyprawy będzie głucha. Może i lepiej...

 

patroszenie kurczaka :)

 

 Kazik, Przemo i Shadow

 

 

Czas ruszać. Odpalam maszynę, ładuję plecak i co?... listonosz leci. Z paczką. Do mnie... Wyczekiwany tłumik. Hurrraaa...!!!  Z Przemkiem wiercimy jedna dziurkę, wpychamy wkład i przykręcamy (śrubka i nakrętka na szczęście były w przesyłce, co przyśpieszyło cały zabieg).

Dobra, teraz już naprawdę czas ruszyć. Nad nami zbierają się ciężkie chmury, cóż w Szkocji to normalne i nie ma się czym przejmować, mamy ponad 200km do przejechania by dostać się na prom w Newcastle. Wszystko idzie w/g planu, do odprawy na promie mamy 3,5 godziny. Przejazd nie powinien zająć dłużej niż 2,5 godziny. Niestety po 50km dopada nas deszcz, chociaż deszcz to mało powiedziane. Oberwanie chmury byłoby lepszym określeniem tego co nas dopadło. Zanim wrzuciliśmy kondomy już wszystko było mokre... Ehhh. Resztę trasy, 150km, jedziemy w strugach deszczu nie przekraczając prędkości 50km/h. Ale jechać trzeba, prom nie poczeka. Za mną tylko grzmoty i błyskawice.  To na szczęście tylko Syl.  Przemoknięci i przemarznięci do szpiku kości ok. 16.00 docieramy do promu. Po szybkiej odprawie wjeżdżamy na specjalną rampę dla motocykli. Przed nami jest ich już sporo, za nami dojeżdżają kolejni. Mocuję pasami sprzęta, bierzemy graty i pędzimy do kajuty. Mokre skóry i ciuchy rozwieszamy gdzie się da, a miejsca nie ma zbyt wiele, posilamy się resztą kanapek i rozgrzewamy kości czymś mocniejszym. Później idziemy na tradycyjny ‘promowy’ dancing. Rozweseleni kilkoma drinkami, wpadamy na parkiet i się świetnie bawimy. Tańce, zabawa, swawole. Jedyne, co dziwi to, że oprócz nas na parkiecie jest jeszcze tylko jedna para. Oczywiście motocykliści. Holendrzy. Razem robimy niezłe show. Wkoło kilka setek publiki podziwia nasze wyczyny. Kolejnych parę drinków rozzuchwaliło naszą czwórkę na dobre...

Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze spałem. Koja szeroka na pół metra, długa może na 1,7m – baja, ale lekkie bujanie i szum morza zrekompensowało wszelkie niewygody.

Mimo upojnej nocy, wstajemy rześcy i wypoczęci. Humory dopisują, w końcu jesteśmy na wakacjach. Pakujemy manatki, wrzucamy na siebie stroje i lecimy do motocykla. Na deku okazuje się, że para z którą przehulaliśmy pół nocy stoją motocyklem zaraz za nami. Przybijamy piątkę i zjeżdżamy z promu. Do Amsterdamu mamy jakieś 20 min. drogi. Trochę błądzimy po mieście szukając kempingu, na którym ostatecznie się zatrzymujemy. Rozbijamy namiot, posilamy się i ruszamy na podbój stolicy szczycącej się mianem Wenecji Północy, miastem kanałów, pięknej architektury i sztuką van Gogha, a przede wszystkim miejscem dobrej, nietuzinkowej zabawy. Zwiedzanie zaczynamy od zapoznania się z miejscową kulturą i obyczajami. W centrum, w jednym z wielu sklepików ze zdrową żywnością nabywamy lokalne produkty słynące z niepowtarzalnego smaku i aromatu. Potem, kręcimy się bez celu pomiędzy kanałami i wąskimi uliczkami zaglądając to do kawiarni to do butików lub co rusz nadziewamy się na jakiś ryneczek ze starociami. Jest czysto, wszystko elegancko utrzymane, charakterystyczne style i kolory kamienic odbijające się w ciemnych wodach kanałów. Przez przypadek trafiamy na ulicę czerwonych latarń. Wbrew pozorom życie tu płynie spokojnie, jedynie, w co niektórych witrynach widać młode i piękne dziewczęta pielęgnujące swoje ciała, czeszące włosy i malujące paznokcie. W tej dzielnicy naszą uwagę przykuwa duża liczba grupek młodych facetów latających w niewiadomym celu z wywalonymi jęzorami. No nic teraz tu nic się nie dzieje. Postanawiamy pobłądzić po mieście i wrócić tu w godzinach wieczornych. Po paru godzinach łażenia postanawiamy odpocząć w kawiarni o egzotycznej nazwie Bushman. W środku sami Jamajczycy i sielska atmosfera. Wszyscy uśmiechnięci i wsłuchani w rytmy wspaniałej i niepowtarzalnej muzyki reggae. Wypijamy kawę i jakiś egzotyczny sok i wracamy na ulicę czerwonych latarń. Jest już ciemno i mnóstwo turystów. W dzień była to oaza spokoju. Teraz, przy świetle czerwonych witryn, w których namiętnie poruszają się pół nagie kobiety nagabując i nawołując przechodzących mężczyzn a nawet kobiety i pary, miejsce to robi niesamowite wrażenie. Z jednej strony biegający w uniesieniu chłopcy, nie wiedzą gdzie podziać swój wzrok, a z drugiej wyrafinowane kobiety, które wiedzą jak ich zwabić w swoje sidła. Urocze.

Kolejny dzień spędzamy ponownie na spacerach po Amsterdamie, odwiedzamy muzeum van Gogha, Plac Dam i wiele innych atrakcji. Co rusz prawie wpadamy na lub pod pędzące rowery. Jest tu ich tysiące. Naprawdę trzeba uważać. Miasto jak najbardziej warte polecenia. Mamy nadzieję tu jeszcze wrócić...

Następnego dnia rano pakujemy namiot i manele na motor. Pogoda nie najlepsza, pochmurno, ale nie pada. Na stacji szukam odpowiedniej mapy Europy, ale nic konkretnego nie znajduję. Patrzę, którą trasą pojechać i ruszamy na Berlin. Po godzinie jazdy autostradą coś mi nie pasuje, żadnego kierunkowskazu na Berlin, numery trasy też nie takie. Zjeżdżam na stację, pytam się czy dobrze jadę, niestety pomyliłem się i jedziemy na południowy wschód. Tu kupuję mapę. Na następnym zjeździe obieramy właściwy kierunek. Mamy ok. 1,5h straty, no cóż, inaczej byłoby nudno. Dalej tylko monotonia autostrady przecinającej Niemcy, przystanki co godzina, czasem co dwie na kawę. W pewnym momencie pojawia się korek. Bez chwili namysłu obieram pobocze i tak jedziemy przez następne 50km. Współczuję tym w samochodach. Stania na kilka godzin. Po 50km dojeżdżamy do miejsca przyczyny tego zamieszania. Remont. Tutaj, niestety, już nawet pobocze w remoncie więc pozostaje nam grzecznie przesuwać się za kolumną samochodów, ale jednak przesuwać. Po lewej i prawej stronie bez szans na przeciśnięcie. Po pół godziny takiej jazdy remontowany odcinek się kończy i dalej jedziemy bez utrudnień. Jeśli nie włączamy do tego deszczu, który nas dopadł. Ósma godzina jazdy, dwie ostatnie w deszczu, czyżby dopadła nas zła passa z tym deszczem? Sylwia ma już dość i ok. 50km przed Berlinem zjeżdżamy z autostrady na kemping. Ośrodek wygląda trochę jak nasze z lat PRL-u, nam się nawet podoba. Deszcz ciągle pada, więc nie widzi nam się rozkładanie namiotu, a że rano chcemy jak najwcześniej ruszyć, tak, żeby dotrzeć do Łodzi, pytam się o możliwość noclegu w jednej z rozpadających się przyczep stojących na placu. Za niewielką opłatę miła starsza Niemka  zajmująca się kempingiem udostępnia nam przyczepę. Mówi, że wszystkie są otwarte i możemy sobie wybrać. Jesteśmy przemoknięci i zmarznięci, więc wybieramy jedną z tych z  ogrzewaniem. Super, będziemy mogli podsuszyć wszystko na jutro i w spokoju się wyspać. W lokalnej knajpce niewielu turystów, ale miła atmosfera. Usadawiamy się przy kominku i delektujemy świetnym lokalnym piwem. Po drugim kuflu zmęczenie daje o sobie znać, czas do łóżka. Jutro znowu ciężki dzień.

Pobudka przed 8.00 rano i dalsza trasa. Dziś już na szczęście nie pada, powoli humory się poprawiają, zaraz wjeżdżamy do Polski. Po przekroczeniu słupka granicznego czuję jakbym dostał obuchem w głowę. Po dwóch dniach monotonnej jazdy holenderskimi i niemieckimi autostradami, wpadam w koleiny polskiej drogi. I to zaraz za granicą. Szok. Prowadzenie utrudnia fakt, że przed chwilą przeszła burza, a drogą płynie rzeka, co dodatkowo utrudnia zlokalizowanie i omijanie kolein. Przez następne kilkadziesiąt kilometrów nie mogę już narzekać na monotonie jazdy. I pominę kwestię kultury jazdy polskich kierowców i ich podejście do motocyklistów.

W Poznaniu wpadamy na nową, niestety płatną autostradę i kierujemy się na Łódź. Zza chmur wychodzi słońce ogrzewając przyjemnie wymarznięte od wczoraj kości. Na ok. 60km przed Łodzią, coraz bardziej dokucza mi hałas wydobywający się z tłumika. Wydaje mi się, że cały czas narasta, ale może to już objaw zmęczenia całym dniem jazdy. Dla pewności zatrzymuję się na parkingu, przypominając sobie, że już w Amsterdamie z trzech śrubek mocujących główny wkład do tłumika zostały tylko dwie. To, co widzę trochę mnie przeraża. Z rury, na pół długości wystaje właśnie ten główny wkład. Jest to, jakby nie patrzeć, z pół metra długości i 10cm średnicy kawał żelastwa. Jakby wyleciało i uderzyło w jakiś samochód mogłyby być problemy. Okazało się, że moja przeróbka tłumika nie była doskonała. Z braku dodatkowych śrubek, zmuszony jestem spakować wkład do bagażu, a resztę trasy czujemy się raczej jak podróżując traktorem a nie miło pomrukującym motocyklem.

Łódź – Ouxl (Alpy włoskie)

Kolejne dwa dni spędzamy w Łodzi z rodziną i przyjaciółmi. W sobotę we trzy motocykle, z Rogalem na Honda Shadow takiej jak moja i Hubertem na Yamaha Drag Starze 1100, wyruszamy w kolejny etap naszej wyprawy. Nasz cel to Tychy i festiwal im. Ryszarda Riedla. Tam przy bluesowo- rock&rollowej muzyce, wielu litrów wypitego piwa i przede wszystkim świetnej zabawie spędzamy cały weekend. Festiwal w wielu aspektach bardzo nam się podobał, aczkolwiek trochę zalatywało już komercją i tandetą. Nie byłem na poprzednich wydaniach, ale słyszałem, że wcześniej było bardziej klimatycznie.

W poniedziałek rano, przy deszczowej pogodzie zwijamy się i pakujemy dobytek na motor. Tutaj zaczyna się główny etap naszej wyprawy. Pojedziemy we dwa motocykle, czyli my i Hubert. Rogal i Dorota niestety nie mogą z nami jechać. Tego roku byli w Norwegii. Z Hubertem wyznaczamy trasę na mapie. Chcemy jak najszybszym przelotem dotrzeć do Włoch, gdzie mamy w planach odwiedzić Wenecję, Padwę, parę innych miast i spędzić kilka dni nad lazurowym wybrzeżem. Zapowiada się świetna przygoda i taka rzeczywiście będzie. Przed rozstaniem z Rogalem jedziemy w trzy sprzęty na grób Ryska. Tam się żegnamy i każdy rusza w swoją stronę.

Dzisiaj chcemy pogonić jak najdalej do Słowacji. Przed granicą łapie nas ulewa. Szczerze powiem, że deszczu mamy już dość i jak najszybciej chcemy dotrzeć na południe. Na Słowacji zatrzymujemy się na obiad w miasteczku Zilina. Mamy ochotę na knedliczki z gulaszem. Parkujemy rumaki na głównym rynku miasteczka. Wcześniej szukaliśmy jakiegoś parkingu, ale ostatecznie najbezpieczniejszym miejscem wydawał się ten rynek, tym bardziej, że zajadając się pyszną słowacką kuchnią mamy nasze sprzęty na widoku. Posiliwszy się i z pełnymi brzuchami, postanawiamy ruszyć w dalszą drogę. Podchodzimy do motorów i widzimy, że w naszym kierunku szybkim krokiem zmierza dwóch ubranych na niebiesko mundurowych... Aha. Już wiemy, co się święci. Oczywiście widzieliśmy znak zakazu wjazdu wszelkich pojazdów na teren rynku, ale przecież dla motocykli nie ma zakazów. I tu się pomyliliśmy. Panowie ze Straży Miejskiej proponują nam mandat, kłócimy się, że nie wiedzieliśmy, że nie znamy języka itd. Ale chłopaki są nieugięci. W końcu dajemy się przekonać. Jeden z nich mówi, że mandat będzie 50 słowackich koron od motocykla (przynajmniej tak go zrozumieliśmy). Hubert z szerokim uśmiechem wręcza mu 100 Sk. Do dziś pamiętam ich miny. Wyglądały jakby pomyśleli, że znowu ktoś z nich robi głupa. Okazało się, że to miało być po 500 Sk. No cóż po ponownych 15 min. wykręcania się od odpowiedzialności i zastraszeniu, że wezwą policje a to się skończy jeszcze większym mandatem, jesteśmy zmuszeni ustąpić.

Wyjeżdżając z miasteczka na trasę, powoli rozglądamy się za jakimś noclegiem. Trafiamy do wioski Ladce, związanej głębokimi korzeniami z piłką nożną. Walący się ze wszystkich stron stadion z trybunami i z co piątym krzesełkiem oraz zapleczem noclegowym przykuwa naszą szczególną uwagę. Mający swoje lata świetności zespół sportowy jest tym, czego szukaliśmy. Po półgodzinnym bieganiu po korytarzach ‘hotelu’ łapiemy jakiegoś grubego faceta w poplamionej podkoszulce i ziejącego przetrawionym alkoholem i za kilkadziesiąt koron dostajemy klucze do wymarzonego apartamentu. Mamy nawet wypasione 15” TV. No, ale nie będziemy przecież siedzieć w pokoju, idziemy na podbój wioski. Od razu spotykamy nowego przyjaciela Słowaka. Podchmielony Ondraszek okazuje się świetnym kompanem i gawędziarzem, a przede wszystkim wspaniałym przewodnikiem. Zabiera nas do dumy ich wioski, lokalnej pijalni piwa. Tam, ku zaskoczeniu, pełna sala rozgadanych i wesołych Słowaków, z którymi przy każdym kolejnym piwku nawiązujemy coraz większa przyjaźń. Z najmłodszymi gramy w trambambulę (inaczej piłkarzyki) i dostajemy nieźle w dupę. Po nocnych wrażeniach, pełni humoru wracamy na naszą kwaterę. W trójkę śpimy w jednym pokoju i po przedyskutowaniu ostatnich wrażeń gasimy światło. Zapadamy w ciepły i spokojny sen przy dźwiękach filmu dla dorosłych dobiegającego z sąsiedniego pokoju naszego wspaniałego ośrodka sportowego.

Kolejny dzień wita nas pełnym słońcem i czystym niebem. Z dobrymi nastrojami ruszamy w dalszą podróż. Bez większych problemów opuszczamy Słowację i wjeżdżamy do Austrii. Z każdym mijanym kilometrem krajobraz się powoli zmienia. Wjeżdżamy w Alpy. Kręta autostrada, biegnąca pomiędzy dolinami,  przysparza dużo przyjemności z jazdy, a piękne widoki cieszą oko. Robi się chłodniej. Po całym dniu jazdy zjeżdżamy z autostrady i zatrzymujemy się na kempingu w górach.

Następny dzień spędzamy znowu w siodle. Opuszczamy austriackie Alpy, a włoskie witają nas ciepłym powietrzem. Powoli zjeżdżamy w dół i robi się coraz goręcej. Zatrzymujemy się na parkingu i zrzucamy wszystkie ciepłe ciuchy. Na popołudnie docieramy do celu i rozbijamy namioty na kempingu na półwyspie Cavallino nad zatoką wenecką. Tutaj należy nam się odpoczynek. Resztę gorącego dnia i nocy spędzamy na plaży delektując się włoskim winem. 

Następnego dnia po południu jedziemy do Wenecji. Po drodze łapie nas przelotny deszczyk. To już chyba obrzęd,że trochę nas musi zmoczyć. Do miasta wjeżdżamy przez most Ponte della Liberta łączący Wenecję z lądem. Jest to most drogowy, cztero jezdniowy długości 3,85km. Projekt budowli został opracowany w 1931 przez Eugenio Miozzi’ego. Most otworzył Benito Mussolini w 1933 jako Ponte Littorio. Do dziś obiekt jest jedyną drogową przeprawą do Wenecji, a właściwie do ogromnych parkingów na obrzeżach miasta (wjazd do Wenecji samochodem nie jest możliwy).

Na jednym z takich parkingów zostawiamy motocykle. Miejsca postojowe mieszczą się pod ziemią i panuje tu niesamowity zaduch. Szybko stamtąd uciekamy na zwiedzanie miasta tysiąca kanałów. Oprócz całodziennego szwendania się po wąskich uliczkach między kanałami, odwiedzamy najbardziej znane place i zabytki Wenecji: Plac Św. Marka z bazyliką, pałacem Dożów i dzwonnicą, Arsenał, Most Zakochanych i wiele innych... I tak bez końca. Zmordowani ale zachwyceni miastem wsiadamy do wodnego tramwaju i wracamy na parking. Ubrani w stroje i kaski odpalamy maszyny. A właściwie to ja odpalam. Jednocześnie widzę nietęgą minę Huberta nerwowo naciskającego przycisk zapłonu. Cisza. Gaszę motor, rozbieramy się z ciuchów i zaczynamy kombinować, co się dzieje? Światła, sygnał dźwiękowy, całość elektryki wygląda okey, ale rozrusznik nawet nie drgnie. Proponuję wymontować rozrusznik i go rozebrać, przeczyścić i założyć. Jednak Hubert Yamaha 1100 twierdzi, że ten srebrny walec z przodu to nie rozrusznik. No cóż, tu pewnie wchodzą wyższe technologie. Tylko, że w ten sposób nie rozwiążemy problemu. Postanowiliśmy spróbować odpalić na pych. Obaj zlani potem w dusznym parkingu robimy dobry rozpęd, Hubert wskakuje na moto, wrzuca dwójkę i spuszcza sprzęgło. Yes,yes yes zapalił. Z nadzieją, że to jednorazowy wybryk Yamahy, gasimy silnik, ale znowu to samo, rozrusznik nie pracuje. Zastanawiamy się co robić. Póki jedziemy razem mogę zawsze popchnąć Huba i jakoś będziemy posuwali się na przód, ale jak przyjdzie czas rozłączenia może być ciężko. Trzeba znaleźć mechanika. W Wenecji raczej ciężko, chyba, że łodzi motorowych. Odpalamy na pych i wyjeżdżamy z miasta. Jest już późne piątkowe popołudnie, więc szansa na znalezienie o tej porze we Włoszech mechanika graniczy z cudem. Kierujemy się do Padwy. Jest to duże miasto, więc na pewno rano znajdziemy jakiś punkt serwisowy. Robi się już ciemno i zatrzymujemy się na opustoszałym parkingu przy supermarkecie. Robimy zakupy i rozprawiamy, co dalej. Jednak nie mamy się już czym martwić. Hubert jeszcze w Polsce wykupił super polise ubezpieczeniową, która to pokrywa wszelkie okoliczności, jakie mogą się zdarzyć w podróży motocyklem. Włącznie z transportem i noclegiem. I uwaga – za jedyne 90 PLN. Hubert wyciąga plik dokumentów, szuka kontaktów i dzwoni. Jest już ciemno, ok. 21-tej. Na początek, jak zwykle w takich firmach, włącza się automatyczne przekierowanie do odpowiednich działów. W końcu odzywa się operatorka i zadaje listę pytań. Hubert prosi ją o oddzwonienie, ale impulsy tak czy tak będzie zjadało. Pani oddzwania i tłumaczy całą procedurę i związane z tym konsekwencje. Zapowiada się nieźle. Hubert dostanie hotel na 2 osoby do czasu naprawienia motocykla, jego transport a w razie niepowodzenia transport do Polski i przelot samolotem. Rzeczywiście super ubezpieczenie. Postanawiamy uruchomić procedurę. No i się zaczęło. Po godzinie od całej akcji przyjechała laweta, ładujemy sprzęta i ruszamy do Padwy. Ja podążam na Shadow’ce za lawetą. Sylwia i Hubert jadą w kabinie. Przed północą docieramy do hotelu, gdzieś na obrzeżach miasta. Tam kierowca nas zostawia a motocykl zabiera na parking. Mówi, że rano skontaktują się z salonem Yamahy. Kierujemy się do hotelu. Portier mówi, że czeka na potwierdzenie faksem numeru ubezpieczenia. Walimy się na sofach w holu i zasypiamy. O drugiej nad ranem dostajemy klucze, a portier mówi, że możemy korzystać z pokoju w trzy osoby, jest super. Rano dostajemy informację, że salon w soboty nie pracuje, zresztą jak 99% procent innych firm we Włoszech. Zabiorą się za sprawdzanie dopiero w poniedziałek. No to nas udupili. Ale co zrobić, pewnych zdarzeń się nie przeskoczy i jest to zawsze wpisane w takie wyprawy. Jedziemy zwiedzać Padwę. Miasto, o którym już wcześniej dużo słyszałem, robi na nas duże wrażenie. Zupełnie inaczej niż w Wenecji, gdzie trzeba było się przeciskać między turystami, tu panuje spokój i cisza. Urzekają nas rynki i place, które w zasadzie przechodzą jeden w drugi. Na jednym z nich jest targ z owocami i warzywami, na innym butiki z ciuchami. Odwiedzamy słynną katedrę i baptysterium, romańsko-gotycko-bizantyjską  bazylikę św. Antoniego oraz pałac della Regione. Zostajemy w centrum do samego wieczora. Tuż przed zmrokiem zwijają się stragany na Piazza dei Signori. Owoce można nabyć za pól darmo, a niektórzy handlarze nawet je rozdają . Korzystamy z tej okazji i sycimy się świeżymi winogronami i brzoskwiniami. W przeciągu kwadransa rynek ze straganu zamienia się w jedną wielką kawiarnię. Wszystkie kawiarenki wystawiają stoliki i krzesełka na placu. I to w taki sposób, że nigdy nie wiesz, do której kawiarenki należy dany stolik. Stoją po prostu jeden obok drugiego bez żadnych podziałów. Robi to niesamowite wrażenie. Siadamy przy jednym z niewielu już wolnych stolików, za chwilę pojawia się kelnerka i zbiera zamówienie. Wypijamy kilka egzotycznych drinków i piwo, co dosyć poważnie uszczupla nasz budżet. Ale trudno było sobie odmówić. Atmosfera tam panująca jest nie do zapomnienia. Nocą wracamy do hotelu. Na drugi dzień zaplanowaliśmy wycieczkę do Verony i nad jezioro di Garda leżące u stóp Dolomitów. Postanawiamy, że ja z Sylwią zbieramy manatki i jedziemy tam motocyklem. Hubert dojeżdża pociągiem. W Weronie jest 15 min. po nas. Parkujemy motocykl przy dworcu i idziemy na spacer po mieście zakochanych - Romea i Julii. Zwiedzamy Arenę, amfiteatr rzymski, trzeci pod względem wielkości po Koloseum w Rzymie i drugim w jakimś innym mieście, którego nazwy nie pamiętam. Spacerujemy po przepięknych uliczkach i na koniec trafiamy do domu Julii przy Via Cappello ze sławnym balkonem, pod którym Romeo wyczekiwał nocami na jeden krótki uśmiech. Po południu opuszczamy miasto zakochanych i przemieszczamy się nad wcześniej wspomniane jezioro di Garda. Ponownie odbieramy Huba ze stacji kolejowej. Samo jezioro jest przepiękne. Jest długie i kończy się pięknym widokiem na góry Dolomity. Jednak infrastruktura wokoło trochę nas rozczarowuje. Z jednej strony drogie hotele, z drugiej opuszczone i zaniedbane wille. Wieczorna kąpiel w jeziorze odświeża nas po upalnym dniu. W ogrodzie jednej z opuszczonych willi zostajemy na noc.

Rano odwożę Huberta na dworzec, skąd jedzie z powrotem do Padwy do salonu Yamahy. My przemieszczamy się w kierunku włoskiego lazurowego wybrzeża, gdzie będziemy czekać na Huberta. Powoli kurczy nam się czas i wygląda na to, że z kilku punktów wyprawy trzeba będzie zrezygnować. Z Sylwią jedziemy autostradą, asfalt jest tak rozgrzany, że nie wiem, co mnie bardziej parzy, słonce od góry czy asfalt od dołu. We Włoszech autostrady są płatne i co gorsza na motocykle nie ma zniżki. Na ostatnim odcinku przed Genową nie dostaję biletu przejazdowego i przy wyjeździe z odcinka nie mam co włożyć do czytnika. Szlaban stoi zamknięty, a za mną tworzy się coraz większa kolejka. Wycofuję nieznacznie motocykl, aby umożliwić przejazd pojazdowi stojącemu za mną i gdy ten przejeżdża przez bramkę podczepiam się do niego. Zdążyłem przemknąć zanim bramka się zamknęła, lecz gdzieś z sąsiedniej budki  wyskakuje operator i coś krzyczy za nami. Ja daje kopa, za mną tylko kurz...Nieładnie.

Dojeżdżamy do wybrzeża i teraz już jedziemy krętą trasą wzdłuż urwiska spadającego do morza. Docieramy do miejscowości Spotorno, gdzie postanawiamy zatrzymać się na noc i tu poczekać na Huberta. Próbujemy się z nim skontaktować, ale jego telefon nie daje znaku życia. Zaczynamy się martwić i nie wiemy co się dzieje. Mam wyrzuty, że go zostawiliśmy samego. Samym lazurowym wybrzeżem jesteśmy bardzo zawiedzeni. Na przejechanym odcinku nie znaleźliśmy żadnego ciekawego miejsca, gdzie by można się zatrzymać na noc, a kempingi na które zajeżdżaliśmy oferowały astronomiczne ceny rzędu 50-80 Euro za jedną noc. W Spotorno postawiliśmy motocykl na parkingu przy plaży, a sami postanowiliśmy na niej przenocować. Niedaleko nas na ogromnym, chyba 6-cio osobowym materacu rozłożyła się włoska rodzinka z kilkoma dzieciakami. Mają nawet ogromny baldachim na ewentualny deszcz.

Słońce budzi nas już ok. 8.00 rano. Zwijamy śpiwory i karimaty, pakujemy na motocykl i idziemy szukać budki telefonicznej by skontaktować się z Hubertem. Na komórce mam ostatnią kreskę i boję się, że telefon mi się rozładuje. Cały czas dostajemy informację, że nie można się skontaktować z abonamentem. W końcu około południa dzwoni Hubi. Moto naprawione, rozwalony był rozrusznik i kosztowało go to bagatela 600 Euro. Ehh to ubezpieczenie... W każdym bądź razie, dociera do nas późnym wieczorem. Idziemy na miasto załagodzić stresy, a potem w dobrych humorach siedzimy na plaży sącząc wino. Śpimy w tym samym miejscu co wczoraj zapewniając Huberta, że jest tu bezpiecznie i nie ma z tym żadnego problemu.

Słodkie Buon Giorno budzi nas o świcie. Myślę sobie ‘pewnie rozweseleni Włosi wracają do domu po całonocnej zabawie’. Otwieram oczy i widzę dwóch przystojniaków w niebiesko białych mundurach. Heh, jak nie deszcz to policja. To już chyba wyznacznik naszej podróży. Udajemy, że nic nie rozumiemy, proszą o dokumenty wymieniając po kolei, nie wiadomo czemu, wszystkie wschodnie landy Europy – Romana? Litwa? Ruskie? Polacco? Itd. W końcu wspólnie dochodzimy, że jednak Polacco. Panowie przeszukują wszystkie nasze ubrania i całą resztę bagaży pytając o narkotyki. Ostatecznie nas tylko spisują i upominają, że na plaży nocować nie wolno. Spędzamy jeszcze pół dnia na plaży obserwując jak powoli się zapełnia turystami. W kulminacyjnym momencie nie mam gdzie wcisnąć palca, nie wspominając, że facet leżący za mną na ręczniku miał gdzie tego palca wcisnąć, co nie było zbytnio dla mnie przyjemne. W południe ładujemy się na sprzęty i ruszamy w kierunku Alp do granicy z Francją, by dostać się jak najszybciej w okolice Lyonu gdzie mieszkają nasi dobrzy znajomi Magda i Oskar z córeczka. Niestety, na francuskie lazurowe wybrzeże już nie mamy czasu. A podobno, jak się później dowiedzieliśmy, jest warte odwiedzenia, w przeciwieństwie do włoskiego. Zaraz jak oddalamy się od wybrzeża łapie nas deszcz. To już nas nie rusza. Na dodatek Hubertowi coś zaczyna śmierdzieć przy motocyklu. Zatrzymujemy się na jednej ze stacji i po odkręceniu bocznego dekla Yamahy widzimy wielki pękaty, spuchnięty akumulator. Bałem się spojrzeć Hubiemu w oczy, ręce mu opadły. Mi też. Udało nam się dotrzeć do Torino, tam Hubert zakupił nowy akumulator, który miał posłużyć jako zapasowy na wypadek jakby ten spuchnięty eksplodował. No właśnie, słowo eksplodował nie poprawiało naszych humorów. Postanawiamy jechać dalej, mimo mieszanych uczuć. Zaczynamy się piąć w górę, jesteśmy już w Alpach. Jadę cały czas za Hubertem na wypadek jakby coś się stało. Przy każdym kolejnym i coraz to dłuższym tunelu pojawiają się wizje jak akumulator eksploduje, Hubert wali dzwona, a cały kwas z akumulatora ląduje na nas. Ogólnie tragiczny koniec wycieczki. W końcu Sylwia nie wytrzymuje napięcia i karze nam zjechać na najbliższa stację. Jesteśmy już wysoko w Alpach, ciśnienie się zmieniło, temperatura padła do 8 stopni C. Na stacji oglądamy ‘naburmuszony’ akumulator, gdy podchodzi do nas facet i zagaduje co się stało. Okazuje się, że to Anglik motocyklista. Przynosi miernik i pomaga nam ustalić przyczynę usterki. Okazuje się, że regulator napięcia podaje za duży prąd na akumulator. Prawdopodobnie włoscy fachowcy z serwisu Yamahy zmieniając rozrusznik coś pochrzanili z elektryką. A może po prostu zadziałała zasada, że nieszczęścia chodzą parami i regulator najzwyczajniej w życiu padł. Peter, bo tak miał na imię Anglik, odradził nam dalszą jazdę z tym akumulatorem, gdyż jak się wcześniej obawialiśmy, może najzwyczajniej w świecie eksplodować. Sytuacja pogarsza się z minuty na minutę. Napięcie rośnie. Ale co nas nie zabije to nas wzmocni. Hubert już raz wykorzystał super ubezpieczenie i druga awaria wiązała się już z poważnymi kosztami. Postanawiamy uruchomić zakupiony akumulator. I tu się zaczynają się schody. Akumulator trzeba najpierw naładować. Na stacji benzynowej nikt nie zna ni w ząb angielskiego. Próbujemy wytłumaczyć na wszystkie sposoby, że potrzebujemy prostownik. Cofamy się w końcu do epoki pisma obrazkowego i to najwidoczniej we Włoszech pomaga. ‘Carica batteria’ jakie to proste. Osiągnęliśmy sukces. Prawie, na stacji akurat prostownika nie mają. Jest już zbyt późno, by szukać gdzieś dalej w górach miasteczka czy innej stacji. Rozbijamy namiot za stacją, a rano pomyślimy co dalej.

Tak więc rano zaczynamy myśleć na nowo i ruszamy do najbliższego miasteczka szukać mechanika. W Ouxl znajdujemy jednego i oddajemy akumulator do ładowania na co potrzeba co najmniej 6godz.

Ouxl - Edynburg

Mamy czwartek. W 11-tym dniu naszej wspólnej i niezapomnianej przygody, w tym miejscu, w Ouxl, w środku Alp musimy się niestety rozstać z Hubertem. Znajomych w Lyonie też już nie ma czasu odwiedzić. Musimy gnać z powrotem  do Szkocji, w niedzielę przylatuje do nas moja młodsza siostra Ania i trzeba ją odebrać z lotniska, a w poniedziałek wracamy do pracy. Do przejechania mamy całą Francję i całą Anglię. Mamy nadzieję dotrzeć w sobotę wieczorem do Edynburga. Wyruszamy tunelem de Frejus biegnącym pod najwyższym pasmem Alp. Tunel o długości 13 km łączy Włochy z Francją. Wjeżdżając do tunelu żegna na słońce Włoch. Gdy z niego wyjeżdżamy wita nas deszczowa Francja. W strugach deszczu jedziemy prawie całą drogę do Paryża. Dopiero przed Paryżem wypogadza się i wychodzi słońce. Jednak brak czasu i zmęczenie odbierają nam chęci do pakowania się do zatłoczonego centrum wielkiego miasta. Zwiedzanie Paryża zostawiamy na odrębną wycieczkę. Okrążając Paryż obwodnicą, machamy z daleka wyróżniającej się na tle panoramy miasta wieży Eifla i kilkadziesiąt kilometrów dalej rozbijamy, już w nocy, namiot w lesie przy parkingu. Był to najdłuższy i najgorszy dzień na motocyklu w całej tej wyprawie. Przez 12 godzin przejechaliśmy ponad 750 km, w tym około 600km w deszczu.

Nazajutrz rano docieramy do portu w Calais i po przeprawie kanałem La Manche wyjeżdżamy w Anglii w Dover. Do Edynburga mamy jeszcze 800km. Na obwodnicy Londynu pakujemy się w sam środek korka tak zbitego, że nie ma mowy o przeciskaniu się motocyklem. Odczekujemy swoje i popołudniem rozbijamy się na jakimś kempingu za Peterborough. Okazuje się, że w tym miejscu znajduje się wioska, która z roku na rok zgarnia nagrody w konkursie na najbardziej przyjazną wioskę w Anglii. I rzeczywiście spacerując po uliczkach, co rusz ktoś do nas macha, zaczepia, zagaduje. Wszyscy są bardzo uprzejmi. Oprócz tego, prawie przed każdą chatą stoi figurka ulubionego bohatera gospodarza. Tak więc mamy tu Simpsona rozwalonego na kanapie przed telewizorem, Terminatora, Pirata i wiele innych. Wioska okazała się ciekawym doświadczeniem na naszej drodze. Następnego dnia ruszamy już spokojnym tempem, z lekkim zapasem czasu, do domu w Edynburgu. Docieramy na miejsce późnym popołudniem. Czekają na nas znajomi, którym mamy dużo do opowiadania...

Cała wyprawa bardzo dużo nas nauczyła. Przede wszystkim tego, że życie nam pisze własne scenariusze i nie wiem jak byśmy się starali i cokolwiek planowali nie mamy na to wpływu. Cieszymy się ze wróciliśmy do domu pełni wrażeń, i tych dobrych i tych złych, a przede wszystkim cali i zdrowi.

Hubert, po rozstaniu z nami, wrócił szczęśliwie do Polski. Po drodze pobłądził w Alpach i wyjechał na Mont Everest. Naładowany nowy akumulator spuchł podobnie jak stary. Jednakże opisanie powrotu do Polski zostawiam Tobie Hubi.

Mapa trasy


View europa in a larger map

 

Galeria