AZJA CENTRALNA 2011

 

 DZIEŃ 16-18

 

 

Dzień 16 - 4 Czerwiec

Stan licznika na koniec dnia: 6715km, dzisiejszy dystans: 460km

 

Ciepła jak na tą wysokość noc mija spokojnie. Rano standardowo szybko jemy śniadanie i wsiadamy na sprzęty. Od czasu do czasu naszą podróż spowalniają stada owiec i krów, które rozlewają się  strumieniem na całej szerokości asfaltu.

Przy jednym z takich postojów ucina sobie z nami pogawędkę pewien sympatyczny Tadżyk. Kiedy dowiaduje się , że jedziemy w Pamir informuje nas, że najprawdopodobniej będziemy mieli tam problemy żołądkowe związane z  wysokością, a on ma dla nas świetne lekarstwo. Mówiąc to wyjmuje z kieszeni małe zawiniątko o specyficznym zapachu. Z uśmiechem na twarzy pyta się czy znamy się na ziołolecznictwie i czy jest ono nam znane...…oczywiście , że znamy ...... W ten sposób zaopatrujemy się w to co dla Gumisia jest jak sok z Gumi jagód…

 

 

...ale w koło jest wesoło ooooo...

 

...w drodze do Khorog...

 

...cały czas wzdłuż dzikiej granicy z Afganistanem...

 

...ostre zakręty, bądź ostrożny...

 

...i strome urwiska, bądź ostrożny...

 

...czasem droga jest tak wąska, że musimy przepuszczać chińskie ciężarówki...

 

...by potem znów cieszyć oczy widokami...

 

...bierzemy kąpiel w rzece, po drugiej stronie Afgańczyk woła nas na herbatę, ta już lecimy...

 

...chwilowy odpoczynek...

 

...znachor, który dał nam lekarstwo na chorobę wysokosciową...

 

 

Do Khorog, miasta, które jest początkiem i bramą do Pamiru dojeżdżamy w południe. W miasteczku robimy szybkie zakupy, tankujemy motocykle i wjeżdżamy w góry. Przez cały Pamir jedziemy bardzo dobrej jakości asfaltem co nas niezmiernie zaskakuje. Na tle wysokich gór wyglądamy jak małe kropki przesuwające się po nitce, która jest w tym przypadku drogą

 

...widoki nas nie opuszczają, rozległe płaskowyże łączą się z ogromnymi górami bez żadnej strefy przejściowej...

 

...strażnicy na wjeździe do Pamiru Wysokiego...

 

...przed kolejnym odcinkiem należy się posilić...

 

...wrota Pamiru...

 

...góry, góry, góry...

 

...Pamir Highway okazuje się ciągłą prostą...

 

...wiklinowa wisząca kładka prowdzi do miejscowych domostw górali...

 

Jadąc w tym wspaniałym krajobrazie zupełnie tracimy poczucie czasu. W efekcie na 100 km przed najbliższym miastem zaskakuje nas noc. Temperatura momentalnie spada do 0 stopni. Robi się bardzo zimno. Na chwilę zatrzymujemy się i zakładamy na siebie wszystkie dostępne ubrania. Surowe szczyty gór na tle rozgwieżdżonego nieba wyglądają bardzo monumentalnie.

Nam jednak już nie w głowie podziwienie widoków. Zmarznięci i zmęczeni wypatrujemy jakiegokolwiek światła w ciemności. Co jakiś czas zatrzymujemy się i ogrzewamy zmarznięte ręce o rozgrzane cylindry motocykli. Wreszcie po prawie dwóch godzinach takiej jazdy docieramy do miasteczka Murghab. Zmęczeni próbujemy ominąć posterunek policji, który wydaje się być zamknięty już o tej porze. W ostatniej chwili wyskakuje z niego dwóch mundurowych i krzyczą w naszą stronę. Potulnie wracamy się i wpisując się w służbową księgę oficjalnie meldujemy w mieście.

 

...a prosta pnie się mozolnie, ale cały czas wyżej i wyżej do góry...

 

...'idę do mojej babci, mieszka po drugiej stronie tej góry za mną'...

 

...życie tu płynie znacznie wolniej niż w Europie...

 

...Kumys tanio sprzedam...

 

...wspinamy się coraz wyżej, chmury wydają się wisieć tuż nad nami, a słońce powoli zachodzi...

 

...gdzieś tam na horyzoncie musi być Murghab...

 

 

...patrząc w te niewinne twarze, nikt by nie uwierzył w ich oblicza jakie pojawią się podczas nadchodzącej nocy...

 

Nocleg znajdujemy właściwie w pierwszym napotkanym hotelu wskazanym przez przypadkowo napotkanego miejscowego.

Już na ostatnich oparach naszych sił wpadamy do pokoju. Wszystkie rzeczy rzucamy gdzie popadnie i idziemy spać..

No może nie do końca.

O 3 nad ranem Rogal wyskakuje z pokoju i w pośpiechu szuka kibla. Atak jest nagły i niezapowiedziany. Kibel oczywiście jest na dworze , pal licho z butami, wyskakuje na boso bo każda sekunda jest cenna. W kiblu brak światła tzn. światło jest ale żeby nastała jasność trzeba zapalić lampę naftową, a to kolejne sekundy nie ma czasu…..   Tak więc przy otwartych drzwiach w świetle księżyca dowiedzieliśmy się co to choroba wysokościowa. Ona naprawdę przychodzi niespodziewanie z siłą wodospadu...

Zaraz po Rogalu podobną akcję zaliczył Hubert i Tasman,  później bez papieru toaletowego nie wychodziliśmy nigdzie.     

 

 

Dzień 17 - 5 Czerwiec

Stan licznika na koniec dnia: 6715km, dzisiejszy dystans: 0km

 

Skrzypienie otwieranych drzwi budzi nas następnego ranka. Leniwie otwieramy oczy. W drzwiach stoi miła dziewczyna. Pyta się nas czy będziemy jedli śniadanie bo już jest południe.  Powoli rozglądamy się po pokoju.  Uuuu… trochę zrobiliśmy tu wczoraj pobojowisko. Właściwie po całym pokoju porozrzucane są nasze rzeczy no ale cóż nie było wczoraj siły na sprzątanie. No i ten nagły atak … co to było….

Powoli zwlekamy się z łóżek. W ciągu następnej godziny każdy z nas przynajmniej raz zalicza kibelek. Po śniadaniu zbieramy się w sobie i idziemy zwiedzić miasto.

 

...'to za mną, to miejsce gdzie śpimy, a teraz jestem w łazience i myję ręce, z umyciem reszty będzie ciężej'...

 

 ...no to idziemy nacieszyć się miastem...

 

...dzieciaki mają tu niesamowite place zabaw, każdy by chciał takiego resoraka...

 

...a tuż obok dzieją się dantejskie sceny, właśnie rozebrano barana na głównym placu...

 

...Stefana mało to wszystko obchodzi, zamiast kasku ma kołpak i pewnie jedzie po kolejną flaszkę...

 

...oglądamy jak ludzie tu żyją, 3000 mnpm i najbliższe miasto 400km przez góry...

 

...blaszane kontenery służą im jako butiki, kupujemy sobie nawet po snickersie ...

 

...w końcu trafiamy do jedynego tu baru...

 

...'dwie oranżady i skrzynkę wódki poprose'...

 

To niesamowite co działo się z naszymi organizmami. Po przejściu dosłownie 100 metrów pod lekką górkę sapaliśmy jak byśmy przebiegli przynajmniej z 7 kilometrów, nie dotlenienie organizmów na takiej wysokości było bardzo dla nas odczuwalne.

Samo miasteczko zrobiło na nas trochę przytłaczające wrażenie. W centrum gdzie toczyło się całe życie stworzono coś na miarę ryneczku z kontenerów. Tam też odnaleźliśmy naszą przystań czyli jedyny w  mieście bar.

Z miasta nie mogliśmy się ruszyć ponieważ wiza do Kirgistanu zaczynała nam się za dwa dni więc chcąc nie chcąc w Murghab mieliśmy dzień odpoczynku.   

Przez cały dzień więc pałętaliśmy się po piaskowych uliczkach miasteczka wzbudzając zdziwienie okolicznych mieszkańców.Na głównej ulicy odnajdujemy zachowany w dobrym stanie pomnik Lenina z uniesioną dumnie w górę dłonią. Czas w tym miejscu zatrzymał się jakieś 40 lat temu i to było widać.  

 

 

...trampki miały jeden dzień wygrzewnia się na słońcu...

 

... dzieciaki nas nie odstępują na krok...

 

...a Rada Miasta ustala plan naprawy dróg...

 

...lokalny Czesław Niemen, tudzież Rysiek Riedel oznajmia nam, że tu jesteśmy skazani na jedną jedyną knajpę...

 

...tak więc znów tam się udajemy, zasapani aklimatyzujemy się...

 

...po lokalnej oranżadzie sranie jak ta lala, więc wódkę zagryzamy chlebem z cebulą...

 

...pamirska autostrada M41również przecina Murghab...

 

...dziewczyny wypatrują na niej swojego rycerza...

 

...ale na horyzoncie tylko kolejne warstwy gór...

 

...a nad wszystkim czuwa duch Lenina...

 

...publiczna toaleta dopełnia cały obraz zaginionego miasteczka Murghab,

Panie na lewo, Panowie na prawo proszę...

 

...natchnieni urokiem wolno płynącego tutaj życia, powoli wracamy na stancję na zasłużony odpoczynek...

 

 

 

Dzień 18 - 6 Czerwiec

Stan licznika na koniec dnia: 6830km, dzisiejszy dystans: 115km

 

Zlany potem z zaciśniętymi pośladkami, drobiąc jak kaczka, próbuję doczłapać do kibla. Musi być jakaś trzecia nad ranem. Na zewnątrz zimno, a ja w samych gaciach. Droga do ustępu wydaje się nie mieć końca. W pewnym momencie ciśnienie już jest tak wielkie, że zawartość jelita z wysokim dźwiękiem, jakby świstem, wystrzela z pomiędzy pośladków i rozrywa portki. Z jednej strony westchniecie ulgi, a z drugiej myśl ;co ja teraz kur...a zrobię;. Cały zasrany na środku ‘hotelowego’ placu. Wtedy się budzę, uff to tylko sen. Zaraz zaraz, ale sytuacja ze snu się powtarza. Czuję, że mam mało czasu na dobiegnięcie do kibla. Więc nie tracę tego czasu, wsuwam laczki i pędzę, Tym razem się udało. Kilka kaczych strzałów i ból brzucha znika.

Do rana już śpię spokojnie. Podobnie Rogal. Hub z rana wydaje się jakiś dziwny, małomówny i blady. Dopadło go z opóźnieniem. A dziś mamy jechać dalej nad przepiękne jezioro Qarakol, położone na wysokości 3915 m.n.p.m wśród 7-mio tysiączników. Spanie będzie powyżej 4000 m.n.p.m.

Do przejechania dziś tylko ok 120km. Hubert mówi, że da radę, więc po szybkim śniadanku w postaci rozgotowanego ryżo-kleiku ruszamy dalej... prosto do kibla. Ostatnie celne strzały w dziury w podłogach i pakowanie. Zostało tylko rozliczyć się z gospodarzami.

I tu sytuacja robi się nerwowa. Szefowa pokazuje nam rachunek i wyliczenia na łączną sumę $66 za dwie noce za nas trzech. Umawialiśmy się na $48 zaraz po przyjeździe. Ale szefowa nie pamięta. Powoli dopinamy ostatnie graty na motocyklach i jednocześnie się targujemy. Po pół godziny obie strony zgadzają się na $60. Wczoraj ‘poczęstowano’ nas gorącym obiadem. Jak się okazało został doliczony do rachunku.

W Murghab musimy jeszcze tylko zatankować. Jedyna stacja jest otwarta, ale nie ma operatora. Jakiś chłopiec poleciał go zawołać.  Czekamy ponad 40 min., ale nie mamy innego wyjścia. To prawdopodobnie ostatnie miejsce gdzie możemy zatankować przed Kirgistanem. W międzyczasie korzystamy z miejskiej toalety. Na dwóch spróchniałych belach rozpiętych nad głębokim dołem, w połowie już zapełnionym, osadzona jest pionowo blaszana rura średnicy ok 1,5m z wyciętym otworem na drzwi. Całość wygląda bardzo interesująco, żeby nie powiedzieć zachęcająco. Brakuje tylko tabliczki ‘Korzystanie z toalety na własną odpowiedzialność’

W końcu pojawia się młoda Rosjanka, biznes 'łómen' i napełnia nasze baki i kanistry paliwem. W wesołych nastrojach, oprócz Huberta, który wygląda jak zjawa i cierpi niemiłosiernie, ruszamy do Qarakol. Droga się w zasadzie nie zmienia. Jedziemy płaskowyżem między 3000-4000m.n.p.m. Czasem przełęcze powyżej 4000m. 

 

...między Murghab, a jeziorem Qarakol...

 

...nigdzie sie dzis nie spieszymy...

 

...co rusz odpoczynki na zdjęcia...

 

...sprzęty też muszą czasem odpocząć...

 

Dziś mamy dużo czasu. Jedziemy bez pośpiechu. Co rusz przystanek  na zdjęcie. Podziwiamy otaczające nas wysokie szczyty, z rzadka występującą przyrodę, rudo-pomarańczowe świstaki. Wspinamy się na najwyższą przełęcz na naszej trasie, Ak-Bajtal 4655 m.n.p.m. Trudno tu złapać dłuższy oddech. Parę chwil i parę fotek w tym miejscu i lecimy dalej

 

Jakieś 15km przed celem dzisiejszej podróży Rogal łapie gumę. Winowajca – malutki gwoździk. Stoimy w środku gór, a do tego zerwał się zimny i porywisty wiatr. Ustawiamy motocykl na kamieniu i zabieramy się do pracy. Blady i nieobecny Hubert służy jako podtrzymywacz motoru, żeby się nie zwalił z kamienia. Po jakichś dwóch godzinach koło wydaje się naprawione. Tak nam się tylko wydaje. Tu się zaczęła klątwa Rogalowej tylnej opony.

 

 

...najwyższa przełęcz naszej wyprawy...

 

...temperatura około 0 stopni...

 

...poroże pamirskich kozłów...

 

...Rogal łapie pierwszą gumę...

 

...dziś mamy nawet czas na zmianę garderoby...

 

...i kontemplację nad tym marnym życiem...

 

 

Bez dalszych problemów dojeżdżamy do jeziora i w jedynej tu osadzie pakujemy się do lepianki z napisem ‘Home Stay’. Gospodarz okazuje się przemiłym Kirgizem i daje nam zniżkę na nocleg, z racji że jesteśmy motocyklistami. Za $20 na trzech mamy nocleg, obiadokolację i śniadanie. Kilka lat temu grupa polskich motocyklistów pomogła mu otworzyć przydomowy gościniec. Dzisiaj śpią u niego dwie panie z Austrii i grupa trzech naukowców z Francji.

 

Rozkładamy się w pensjonie i idziemy nad jezioro. Jesteśmy na wysokości 4000m i przyszedł czas na zażycie ziół na chorobę wysokościową. Pilnie studiując odwieczną recepture na sok z Gumisiowych jagód udaje nam się zapażyć trzy dzbanuszki uzdrawiającej mikstury. Puszczamy z dymem to co naważylismy, samopoczucie i humory się poprawiają, a góry nabierają wyrazistości.

Wracamy na obiadokolację, rozmawiamy z gospodarzem, który to wspomina jak to dobrze było za komuny. Kiedyś wszystkie uliczki w osadzie były oświetlone, każdy miał prąd w domu, w dali widać było oświetlony na całej długości płot graniczny z  Chinami. Teraz nikt tu nie ma prądu jeśli nie stać go na własny generator. My siedzimy przy lekko żarzącym się świetle, mamy ciepło i wkrótce udajemy się na spoczynek.

 

...docieramy do Qarakol...

 

 

...tu mają hodowlę capów...

 

 

...czytamy instrukcję na 'sok z Gumisiowych jagód'...

 

...a potem cieszymy się tym wspaniałym życiem...

 

...w drodze na obiadokolację zaprzyjaźniamy się z dzieciakami...

 

...i jakami...

 

...i mijamy miejscowe boisko do kosza i obok do siatki...