DZIEŃ 1. (piątek)         

 

 Zbiórka u Rogala w domu w Łodzi. Jeszcze przed wyjazdem Tas z powodów rodzinnych rezygnuje w wyjazdu. Ekipa zmniejsza się do 4 osób. Plan na  dzisiaj to dojazd do miescowości Brzesko i spoktanie z Lechem , który wystartował z Tychów. Na początku wszystko idzie zgodnie z planem mijamy Piotrków Trybunalski i jedziemy na spotkanie z Lechem. Po dwóch godzinach od wyjazdu napotykamy ogromną chmurę. Wbijamy się w miejscowość Nieciecza i tam znajdujemy  nocleg w stodole.

 

DZIEŃ 2

Rano pobudka i na maszyny . Do Brzeska dojeżdżamy dość szybko i tam spotykamy się z Lechem. Następnie udajemy się w kierunku Krynicy .
 

Po drodzie  Rogalowi zaczynają szwankować światła . Gasną i za chwilę się zapalają. Trzeba znaleźć przyczynę. 

Postój na stacji benzynowej i próba rozwiązania problemu. Bezpieczniki ok, instalacja  też. Po półgodzinnym szukaniu problemu Lechu znjaduje rozwiązanie, okazuje się , że zabezpieczenie od żarówki się poluzowało i  żarówka miła przerwy w dostawie prądu na wybojach. Problem rozwiązany jedzimy dalej. 

Szybko mijamy granicę ze Słowacją, gdzie dopada nas intensywna ulewa. Na przejściu granicznym postanawiamy ją przeczekać. Po godzinie ruszamy dalej. Słowacje mijamy tranzytem i przedostajemy się na Węgry.

Docieramy do miejscowości Tokaij. Czujemy się tu trochę jak u siebie. Na każdym słupie wisi Węgierska i Polska flaga. Postanawiamy rozbić namioty  przy pobliskiej rzece o nazwie Tisza. Rzeka raczej przypominała zielone bagienko więc kąpiel przełożyliśmy na następny dzień.  Wieczoram zrobiliśmy wieczorek zapoznawczy na mini  molo przylegającym do naszego pola namiotowego rozbitego w pobliskich krzakach.

 

DZIEŃ 3.

Następnego dnia wstajemy odprężeni i zaczynamy składać namioty. Nagle tak poprostu podchodzi do nas Ciukes i oznajmia, że dalej nie jedzie. Tłumaczy , że mama w szpitalu, że ogólnie wraca. Nie znamy dokładnie człowieka więc w sumie nie drążymy tematu. Ciukes zwija manele i wraca do UK. Tak więc z w dalszą podróż wyruszamy w trzy motory. Spokojnie przebijamy się do Rumuni i i kierujemy w stronę Transalpiny.  Teren powoli zaczyna się zmieniać. Pojawiają się wzniesienia a drogi zaczynają być coraz bardziej kręte. Tuż przed samą Transalipną postanawiamy zatrzymać się na nocleg. W miasteczku, które mijamy po drodze robimy niezbędne zakupy i po opuszeniu terenu zabudowanego skręcamy w pierwszą gruntową drogę.  Wyjeżdżamy na łąkę znajdującą się na zupełnym odludziu. Tu wśród pagórków postanawiamy rozbić nasz dzisiejszy obóz.


Nocleg przed Transalpiną.

 

DZIEŃ 4.

Następny dzień wita nas pozytywną aurą. Słońce przyjemnie ogrzewa nas i cały nasz dobytek.  Powoli i leniwie pakujemy manatki. Jeszcze ostatnie spojrzenie na piękny krajobraz, który towarzyszył nam ostatniej nocy i w drogę. 

Do Transalipy pozosatło nam jakieś dwie godziny drogi.

Jedziemy spokojnie dorbą asfaltową drogą obserwując otaczające nas coraz fajniejsze widoki. Tuż przed samą Transalipną niestety pogoda zaczyna się zmieniać. Przed nami coraz więcej chmur , które nie zapowiadają niczego dobrego. Jadąc krętymi drogami napotykamy przed nami sznur samochodów. Standadrowo omijamy korek i dojeżdzamy do sprawcy całego zamieszania .

Na środku drogi stoi  samochód z wgniecionym przodem. Uuuu chyba ktoś się bawił w wyścigi i nie wyrobił na zakręcie. Dobrze, że nikomu nic się nie stało a kierowce uratowały bandy , które całe uderzenie wzięły na siebie..

Przymusowy postój spowodowany usuwaniem samochodu z drogi wykorzystujemy do założenia naszych super strojów przeciwdeszczowych potocznie nazywanych „kondonami”.

W transalpine wjeżdżamy zatem w deszczu, który towarzyszy nam przez następną godzinę.

 

                                                   

Transalpina

Droga wije się to w górę to w dół. Właściwie cała trasa pokryta jest nowym asfaltem można więc trochę na miarę możliwości poskładać się na zakrętach. Od czasu do czasu mijają nas kilkuosobowe grupki kozaków na ścigaczach, którzy maksymalnie wykorzystują właściwości jezdne swoich maszyn. Czasami zarówno ich jak i nas spowalniają samochody i karawany wolno toczące się to w dół to w górę. No ale cóż trasa nie jest tylko dla motorów cierpiwie więc czekamy na sposobność odkręcenia  manetki i z miłym dla ucha dzwiękiem wchodzenia na obroty silnika wyprzedzamy delikwenta. Po przejechaniu Transalpiny na nocleg standardowo odbijamy w piewszą napotkanią gruntową drogę i tam  na przydrożnej łączce rozbijamy obozowisko. 


 

                              

DZIEŃ 5     

Plan na następny dzień to dotarcie do Byłgarii. I tu do gry wkracza Lechu.

Okazuje się , że jego znajoma ma w Bułgarii wykupiony domek, który w tej chwili jest wolny i nic nie stoi na przeszkodzie żebysmy tam pojechali i przenocowali.

Szybko więc podejmujemy decyzję , że warto skorzystać z takiej okazji. Z hasłem na ustach „przygoda przygoda , każdej chwil szkoda” wsiadamy na moto i udajemy się w stronę miejscowości Topola leżącej nad Morzem Czarnym.

Na miejsce docieramy późnym popołudniem.

Jakież jest nasze zdziwienie tym czym tam zastajemy.

To wcale nie jest domek tylko wypasiony obiekt hotelowy z basenami i polem golfowym. 

                                                                      

Szczerze mówiąc czujemy się tam trochę dziwnie, omijając poruszajacych się tam meleksami z kijami golfowymi nielicznych gości.

Bez problemu otrzymujemy klucze do naszego pokoju. Szybko okazuje się że budynek jak i cały ośrodek jest prawie pusty. Jest to bowiem kompleks wykupiony przez prywatne osoby i pokoje te stoją puste a ich właściciele traktują je jako inwestycje. Szybko rozochoceni tym faktem wieczorową porą z piwkiem przy boku zabieramy się za grę w golfa.  Pierwszy raz mieliśmy możliwość deptania  tak równo przyciętej i gęstej jak dywan trawy. 

 

DZIEŃ 6  

 Tego dnia postanawiamy zostać  jeden dzień dłużej na ośrodku. Wczorajsza noc a szczegónie gra w golfa i otwary obok sklep doprowadził  do lekkich zawirowań naszego błędnika. Dlatego postanawiamy odpuścić  jazdę na moto. 

Udajemy się natomiast do pobliskiego baru- restauracji ( chyba można tak to miejsce nazwać). Serwują tam owoce morza prosto z własnej chodowli.

Miejsce jest super, znajduje się nad samym morzem między miejscowościami Kawarna i Balgarewo i nazywa się Dalboka Mussel Farm.

Miejsce godne polecenia dla smakoszy owoców morza i nie tylko. Jedzenie świerze i bardzo dobre.  

                                                                    

Napełniwszy nasze brzuchy wracamy do naszego Spa i wieczorową pora oddajemy się piwkowaniu i kąpieli w morzu czarnym poraz pierwszy na tym wyjeździe. 

DZIEŃ 7.

Tego dnia z przyjemnością p dniu odpoczynku wsiadamy na nasze rumaki i odjeżdżamy. W tym miejscu chcielibyśmy bardzo podziekować właścicielce naszej dwudniowej noclegowni za zaufanie jakim nas obdarzyła:  Wilkie dzięki.!!!! Ruszamy w kierunku Turcji. Po drodze mijamy miejscowości Warna i Burgas a następnie  kierujemy się w stronę granicy . Jedzie się całkiem sympatycznie. Drogi są dobrej jakości. Co chwilę wiją się  to w lewo to w prawo.  Na drogach pusto, sporadzycznie mijamy jakiś samochód  z Tureckimi rejestracjami. Bujając motory na prawo i lewo w przyjemnej atmosferze docieramy do granicy. Tu poraz pierwszy musimy pokazać Paszporty.  Ustawiamy się grzecznie w kolejce i czekamy na swoją kolej. Już prawie docieramy do okienka a tu Pani nas informuje, że będziemy mieli przeglądane motocykle. W sumie jesteśmy przyzwyczajeni do tego typu akcji ale już w Turcji.  No nic idziemy do moto podjeżdzamy do wskazanego boksu i czekamy na odpowiednie służby.10... minut 20....30 ...50 po godzinie zjawia się dwóch żołnierzy coś tam gadają po Turecku nic nie rozumiemy. Jeden z nich pokazuje, żeby otworzyć kufer co też czynimy. Gość znudzony zerknął w środek, machnął reką i pokazał palcem , żebysmy szli po wizy

 .                                                                 

Witaj Turcjo

 

Każdy z nas wpłaca do kasy po 10 $ opłaty za wizę, jeszcze tylko stempel w paszporcie i witaj Turcjo. 

DZIEŃ 8 i 9

Turcję tratujemy tranzytowo. Mijamy Istambuł. Byliśmy już tam wcześniej więc postawiamy oszczędzić sobie zakorkowanych ulic stolicy. Europe opuszczamy przez most wśród trąbiacych wszędzie i krzyczących Turków.

Trąbiebie to chyba ich sport narodowy. Jak tylko mogą używają klaksonu  bez względu czy jest to uzasadnione czy też nie. Ogólnie tworzy to potężny harmider. No ale cóż ten naród tak ma i trzeba się do tego przyzwyczaić.

Po opuszeniu granic Istambułu kierujemy się na wschód. Słońce grzeje dość mocno tak więc postoje robimy tylko na tankowanie i chwilowy odpoczynek. Na pierwszy nocleg zatrzymujemy się przy stacji beznynowej. 

Nie była to zbyt spokojna noc cały czas przejeżdzały tam tiry i każdy standardowo używał klaksonu więc noc należała do tych nieprzespanych.  Rano jak najszybciej się zwijamy i ruszamy dalej.  Część wschodnia Turcji przywitała nas pogurkami oraz wzniesionymi na wzgórzach meczetami co tworzyło bardzo fajny klimat. 

    

                                                                

 

Ogólnie jazda przez Turcje nie sprawiała nam jakich większych trudności.  Najgorzej było w małych przymorskich miasteczkach. Każde z nich było całkowicie zakorkowane. Dużo wysiłku zabierało nam przeciskanie się między stojącymi w ciasnych ulicach samochodami w ponad 30 stopniowym upale. Każdy kierujący oczywiście używał klaksonu dla uwidocznienia swojej obecności  co powodowało niesamotity  jazgot.  Po wydostaniu się z jednego z takich miasteczek robimy sobie przerwę  w celu uzupełnieniu płynów. W tym przypadku zawsze z pomocą przychodził arbuz , którego można było kupić właściwie wszędzie.

                                                                  

Zawsze ciekawe dzieci :) tu podczas posiłku

 

Po posiłku ruszamy dalej. Po drodze zwiedzmy jeszcze mały meczet i wieczorem znajdujemy opuszczoną latarnie morską w, której postanawiamy rozbić nasz dzisiejszy obóz. 

 

                                                            

 

 

 

 

                                                                

 

Po rozbiciu namiotów idziemy do pobliskiej knajpki. Wchodzimy a tam nikogo nie ma fakt ,że godzina jest wczesna ale mamy wrażenie że chyba tu nikt nie przychodzi.

Odrazu po wejściu gratisowo jesteśmy częstowani herbatą w ich tradycyjnych małych  naparsteczach .

Mimo braku gości zamawiamy jedzenie, które okazało się całkiem dobre.

Po sytym posiłku ponownie dostajemy herbatę,  Siedząc obserwujeny nagły przyrost gości. Własciwie w ciągu następnych 20 minut miejsce jest zapełnnione ludzmi. Niewiadomo skąd pojawia się muzyk z keybordem i impreza rozkręca się na dobre. Muzyka śpiewy. Wszystko to zakrapiane browarem i wódeczka. Kiedyś ktoś nam powiedział , że wschodnia Turcja różni się od tej zachodniej i jest bardziej konserwatywna ,. Widok tej imprezy wogóle tego nie potwierdził. Kobiety ubrane jak typowe europejki, a Turcy nie stroniący od  picia alkoholu co niby zabrania ich religia.

Knajpę opuszczamy po wypiciu kolejnych kilku herbat.